KTO WAŻNIEJSZY – UCZNIOWIE CZY NAUCZYCIELE?

W szumie medialnym wokół głośnej ustawy o likwidacji gimnazjów w zasadzie na pierwszy plan wyłania się problem zwolnień nauczycieli. Publikowane są materiały, w których pracownicy szkół użalają się nad swoim losem[1], dziennikarze biją na alarm, a opozycja krytykuje przymykanie przez władzę oczu na ten „problem społeczny”. Przedstawiciele partii rządzącej z kolei przekonują, że do redukcji etatów w szkolnictwie wcale nie dojdzie. Wręcz przeciwnie, zatrudnienie wzrośnie – zapewniają. Sami nauczyciele, rzecz jasna, strajkują. Ewidentnie wpływ reformy na liczbę miejsc pracy uznaje się za bardzo istotny jej aspekt. Niesłusznie.

Nie zamierzam tutaj oceniać proponowanej ustawy, którą uważam za polityczną szopkę organizowaną, by zyskać głosy kolejnych ignorantów i by wyróżnić się na tle poprzednich ekip rządzących. Jako przeciwnik edukacji państwowej w ogóle, nie bardzo interesują mnie kosmetyczne zmiany niemoralnego i nieskutecznego systemu. Przyjmijmy jednak – wzorem Miltona Friedmana – że musimy działać w sytuacji zastanej i przeanalizujmy jeden konkretny element reformy, a mianowicie zmianę zatrudnienia, do jakiej doprowadzi.

Zacznijmy jednak od podstaw. Wyjątkowo irytujące jest przywoływanie argumentów typu „Zatrudnienie w szkolnictwie na pewno spadnie, bo w mieście X lub Y już zwalnia się nauczycieli”. Nie można oceniać skutków całego zjawiska na podstawie zdarzeń jednostkowych. Do niczego dobrego to nie prowadzi. Wyobraźmy sobie sytuację, w której skutkiem wspomnianej ustawy byłyby jedynie dwie zmiany: zwolnienie 10 nauczycieli w mieście X oraz zatrudnienie 10 nauczycieli w mieście Y. Następnie wyobraźmy sobie przypadkowe spotkanie (na przykład w przedziale pociągu) mieszkańca miasta X z mieszkańcem miasta Y i ich dyskusję na temat reformy edukacji. Ten pierwszy uważałby, że skutkiem zmian będzie spadek zatrudnienia. Na poparcie swojego zdania przywołałby dowód – u niego w mieście kilku nauczycieli już straciło pracę. „Wybacz, ale moim zdaniem miejsc pracy przybędzie” – odparłby mieszkaniec miasta Y. – „Dyrektor naszej szkoły ogłosił już nabór”. W rezultacie ci panowie próbowaliby się na wzajem przekonywać do dwóch przeciwstawnych poglądów, z których oba byłyby błędne – ostatecznie zmiana zatrudnienia netto w skali kraju wyniosłaby zero. Konsekwencje tego typu reform należy rozpatrywać całościowo, inaczej wszelkie dyskusje będą jałowe.

Kolejną podstawową obserwacją jest to, że skrócenie nauki w szkole podstawowej o rok przy jednoczesnym wydłużeniu, również o rok, nauki w szkołach średnich, nie może spowodować spadku zapotrzebowania na nauczycieli ogółem. Łączna liczba dzieci w wyniku takiej roszady się w żaden magiczny sposób nie zmniejszy. Edukacja do ukończenia lat 18 jest obowiązkowa, więc przedwcześni absolwenci podstawówek dalej będą się uczyć. Godziny lekcyjne, których po obcięciu dwóch semestrów ubędzie w szkołach podstawowych, zostaną po prostu przesunięte do szkół średnich. W wyniku tego część nauczycieli prawdopodobnie będzie musiała przenieść się z jednych szkół do drugich. Nie zmieni to jednak w żaden sposób łącznego zapotrzebowania na pracę w tej profesji.

Zupełnie inną sprawą jest fakt, że być może wywołane reformą zmiany kadrowe zostaną przez dyrektorów placówek wykorzystane jako szansa na redukcję zbędnych etatów. Sektor edukacji publicznej – jak każdy zarządzany przez państwo monopol – cechuje się skrajną niewydajnością, bezwładnością, zacofaniem i odpornością na postęp. Raz zatrudnionego nauczyciela bardzo trudno jest później zwolnić. Raz stworzony etat zostaje w szkole na długie lata, często niezależnie od umiejętności personalnych, osiąganych wyników czy choćby trendów demograficznych. W takich okolicznościach reforma tej skali daje poszczególnym szkołom możliwość restrukturyzacji, a poszczególnym dyrektorom pretekst do zwolnienia pracowników, którzy bardzo często są jednocześnie ich dobrymi znajomymi. Nie są to oczywiście decyzje łatwe, a w warunkach braku konkurencji rynkowej oraz braku osobistej odpowiedzialności finansowej za osiągnięcia placówki zarządzający nimi ludzie mogą pozwolić sobie na sentymenty. Koszt ich ludzkich odruchów pokrywają podatnicy. Podsumowując, bez względu na to, czy z inicjatywy rządu bądź poszczególnych dyrektorów faktycznie w najbliższym czasie do takiej restrukturyzacji dojdzie, czy też nie, nie ma to związku z rzekomym celem reformy i nie powinno być argumentem w jej ocenie.

W ten sposób dochodzimy do sedna problemu. Jeżeli zgodzimy się co do tego, że celem edukacji publicznej jest wyposażanie dzieci i młodzież w wiedzę oraz umiejętność jej wykorzystania, za najistotniejszą kwestię należy uznać skuteczność nauczania. Wszelkie reformy powinny być opracowywane tylko i wyłącznie w oparciu o ten wskaźnik[2]. Natomiast towarzyszące wprowadzanym zmianom spadki lub wzrosty zatrudnienia w branży edukacyjnej nie powinny być argumentami w sprawie. Podatnicy nie składają się na edukację publiczną po to, by nauczyciele cieszyli się dożywotnią gwarancją zatrudnienia. Jeśli rzeczywiście chodzi o efektywne nauczanie dzieci, jedynie pod tym względem należy chwalić bądź krytykować proponowane ustawy.

Na koniec kontrowersyjne pytanie: skoro szkoły mają służyć przekazywaniu młodym ludziom wiedzy i umiejętności, które później pozwolą im poradzić sobie w dorosłym życiu, nauczyciele zaś to osoby, które podobno tę wiedzę posiadają i umieją przekazać, jak to jest, że sami tak panicznie obawiają się stawienia czoła zupełnie normalnemu problemowi życiowemu, jakim jest utrata pracy? Tym bardziej w czasach współczesnych, gdy globalizacja i postęp technologiczny owocują szybkim rozwojem, pociągającym za sobą nieustanne, daleko idące zmiany w gospodarce, a co za tym idzie, strukturze zatrudnienia. Dzisiejsi uczniowie jako osoby dorosłe będą musiały wykazywać się elastycznością i zdolnością przystosowywania do ciągle zmieniającej się rzeczywistości. Czasy, w których człowiek przez całe życie pracował w jednej firmie, należą już do przeszłości. Co więcej, dziś młodzi ludzie powinni liczyć się z tym, że w karierze zawodowej przyjdzie im zmieniać nie tylko pracodawców, ale też profesje. Warto im to jak najwcześniej uświadomić. Nauczyciele tymczasem, kurczowo trzymając się stołków, dają zły przykład[3].

Pięć lat temu dzwoniliśmy po taksówkę, dzisiaj jednym kliknięciem przywołujemy kierowcę Ubera, a za pięć lat (kto wie, w jaki sposób) zamówimy przejazd automatycznym samochodem. Być może po drodze miniemy nauczyciela stojącego na chodniku i dzwoniącego po taksówkę.

Krzysztof Zuber

[1] http://www.tvn24.pl/czarno-na-bialym,42,m/czarno-na-bialym-efekty-reformy,728451.html

[2] Jak wiadomo, każdej działalności ludzkiej towarzyszy niedoskonałość, więc dążąc do maksymalizacji efektywności edukacji publicznej, fundusze można by zwiększać w nieskończoność. W warunkach wolności, ludzie sami decydowaliby, jaką część dochodu przeznaczać na ten cel. Jak podejmować takie decyzje (i kogo obarczać odpowiedzialnością) w warunkach państwowego monopolu?

[3] Chyba że protestują nie w trosce o własne posady, lecz przeciwko zmianom, które szczerze uznają za szkodliwe dla dzieci. Oby tak właśnie było.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Koszyk