Licz na siebie, czyli jak zbudować własny biznes
No, przecież nie napiszę, że jest to od dawna oczekiwana książka.
Że takich książek, podobnie jak dobrej pracy, na rynku brakuje, albo że autor jest znanym propagatorem przedsiębiorczości, który w każdym człowieku dostrzega potencjalnego Gatesa, Waltona czy Della. Napiszę więc tylko, że po przeczytaniu „Licz na siebie” zniknie cała masa pytań związanych z założeniem własnej firmy, a równocześnie pojawi się kilka razy więcej innych problemów. Różnica tkwi w tym, że posiadając swój biznes łatwiej się je rozwiązuje. Dlaczego? Bo innego wyjścia nie ma. Powodzenia!
Wolność finansowa
Opowieści o ludziach, którzy z pucybuta przedzierzgnęli się w milionera czyta się chętniej niż o ludziach, którzy przeszli drogę w przeciwnym kierunku. Chociaż czy ja wiem? Nieudacznicy lubią znaleźć sobie usprawiedliwienie swych niepowodzeń.
W każdym razie, wystarczy drobne zaniedbanie, pech, nieuwaga by stać się bohaterem tragedii. Podobny los spotkać może każdego. I nie pomogą nawet ogromne pieniądze. Seria błędów w zarządzaniu, nieuzasadniona pewność siebie, lekceważenie konkurencji doprowadziło do upadku jedną z najszybciej rozwijających się linii lotniczych, Lakers Airways. Co prawda, przewoźnik zbudowany przez Fredie Lakersa był w skali potentatów lotnictwa cywilnego karłem, ale nawet potentaci nie są z teflonu, o czym świadczy spektakularna upadłość gigantycznego przewoźnika lotniczego, PANAM. Arogancja, rozrzutność i złe zarządzanie doprowadziły do upadku tę największą na świecie prywatną linię lotniczą, której majątek w okresie prosperity sięgał kilku miliardów dolarów, a udział w rynku był większy niż trzech następnych linii (American Airlines, United i Continental) razem wziętych. Niewiele brakowało, aby w połowie lat osiemdziesiątych XX wieku, niemal w szczycie rozkwitu, zniknął z powierzchni Ziemi kolos przemysłu komputerowego, International Business Machine, popularny IBM. Spod młotka aukcyjnego uratował firmę cud; odważna decyzja o całkowitej reorganizacji firmy i utalentowany prezes.
Zrobienie pieniędzy, zgromadzenie fortuny to tylko ułamek problemu dostatniego (materialnie) życia. Znacznie poważniejszym problemem jest utrzymanie wysokiego poziomu przez całe życie. Powiem więcej, utrzymanie majątku, tak, aby nie przeżyć własnych pieniędzy to ogromne wyzwanie. Nie wszyscy milionerzy wyszli z niego obronną ręką. Gwiazdy światowych estrad, Nat King Cole i Elvis Presley zostawili po swojej śmierci długi. Tylko dzięki ciężkiej pracy, w przypadku pierwszego, córki, Natalie, w przypadku drugiego, żony Priscilli udało się zmonetyzować ich sławę i popularność. Albo taki Mike Tyson. Zarobił w trakcie swojej kariery ponad 300 milionów dolarów, a mimo to na stare lata musi się włóczyć po świecie i ciężko pracować na utrzymanie swoje i swojej rodziny, z fortuny zostały mu właściwie długi.
Przekonanie o tym, że pieniądz robi pieniądz to medialne uproszczenie, niemające pokrycia w rzeczywistości. Pieniądz, czyli produkcja/usługi przynoszące pieniądze są prawie wyłącznie dziełem przedsiębiorcy, czy grupy przedsiębiorców, którzy potrafią swoim majątkiem, czyli właśnie pieniądzem umiejętnie zarządzać. Takimi właśnie ludźmi, trzymając się tylko wspomnianych powyżej dziedzin jest Michael Dell (Dell Computers); Rollin King i Herb Kelleher z Teksasu, założyciele linii lotniczej Southwest Airlines, która po kryzysie z 11 września 2001 roku, jako jedyna linia amerykańska, notowała zyski; miłujący przygody i ryzyko Richard Branson z Virgin Airlines; czy niepokorny Irlandczyk, Tony Ryan z Ryanair, który wypowiedział zwycięską wojnę europejskiej elicie lotniczej, dając tym samym początek rewolucji cenowej i taniemu lataniu po Europie. To są wszystko utalentowani przedsiębiorcy. To oni, a nie ich pieniądze „zarobiły” na sukces firm, które stworzyli, usuwając w cień czy w nicość potężnych konkurentów z ich potężnymi pieniędzmi. Mówienie, że pieniądz robi pieniądz jest łatwym usprawiedliwieniem własnej niemocy, braku talentu, czy lenistwa. To wygodne stwierdzenie, uzasadniające brak wiary w sukces, czy naiwność.
„Masa krytyczna”
Czy zatem jesteśmy skazani na pracę do grobowej deski? Trudno na to pytanie odpowiedzieć. Jeśli chcemy do ostatnich naszych dni żyć godziwie, nie obawiać się przykrych zrządzeń, losu musi nas być na to stać. Zgromadzenie „masy krytycznej”, a więc takiej ilości zasobów, aby nam ich wystarczyło może być bardzo trudne. Nie chcę nikogo straszyć, zwracam jednak uwagę, że pozostawienie pieniędzy samym sobie, żeby ponadto produkowały nowe pieniądze świadczy o dużej naiwności. Samo, jak mawiają starzy górale, to najwyżej grzmi albo się błyska.
Przykład
Wyliczyliśmy, dajmy na to, że do godziwego życia w okresie obniżonej zdolności zarobkowania (niech się to nawet nazywa emerytura) potrzeba nam netto 100 tysięcy złotych rocznie. Zakładając, że statystyczna lokata bankowa przynosi nam 3 procent, zaś obligacje skarbowe około 6 procent; przyjmijmy średnio 4,5 procent. „Masa krytyczna” dla tego przykładu wynosi około 2,8 miliona złotych. Musimy, bowiem pamiętać, że do zapłacenia mamy „podatek Belki”[1]. Problem w tym, że opieramy się na średniej. Na przykład, obecnie[2]amerykańskie banki płacą na lokatach rocznych około 0,25-0,4 procenta, zaś obligacje skarbowe mają rentowność około 2,5 procenta. Gdyby to na nas trafiło, zabrakłoby nam, co najmniej 45 tysięcy złotych rocznie.
Dopóki istnieje bank centralny i ręcznie kieruje polityką pieniężną, musimy być na takie niespodzianki przygotowani. W razie czego mamy kilka alternatyw:
1. możemy obniżyć swoje aspiracje i zrezygnować z części wydatków;
2. dorobić brakującą kwotę, albo naruszyć (skonsumować) część kapitału;
3. znaleźć kogoś, kto nas finansowo wesprze.
Innego wyjścia nie ma. Dopóki nie wiemy, jak długo będziemy żyć, dopóty trzeba którąś z możliwości wybrać. Jest, co prawda, możliwość zainwestowania „masy krytycznej” w tzw. annuities, czyli rentach dożywotnich, które wypłacać nam będą stałą kwotę do końca życia. I to jest dobra wiadomość. Gorsza jest taka, że takie annuities niestety słabo płacą. Aby uzyskać 100 tysięcy dolarów potrzebna jest „masa krytyczna” rzędu 3,2 miliona złotych. Jest jeszcze gorsze zło: żeby więcej zarobić, trzeba się pogodzić z tym, że zainwestowanych pieniędzy już nigdy nie odzyskamy. Firma ubezpieczeniowa, bo najczęściej tam kupujemy renty, zobowiązuje się wypłacać pieniądze posiadaczowi annuity do końca życia, nawet jeśli nasz żywot byłby tak długi, że ubezpieczyciel musiałby do interesu dołożyć. Odbija sobie stratę na tych, którzy żyją krócej i nie zdążą wycofać całości zainwestowanego wkładu.
Jest jeszcze jedno wyjście; można wykupić renty dożywotnie w zagranicznych bankach czy innych instytucjach finansowych, ale wtedy dochodzi nam ryzyko kursu walutowego. Przykładowo, 100 tysięcy złotych to dzisiaj około 30 tysięcy amerykańskich dolarów. Jednakże spadek kursu dolara wobec złotego naraża nas na spadek kwoty w złotych. Nie jest to jakieś dramatyczne ryzyko, ale różnica w kursie dolara wynosiła w ciągu minionych 4 lat około 45 procent (na 1 dolarze od 2 do 3,6 złotych).
Pewnym pocieszeniem dla amatorów aktywnego rentierstwa, czyli inwestowania jest obowiązujący w większości krajów świata system podatkowy, który hojniej wynagradza osoby zarabiające na inwestowaniu kapitału niż na pracy[3]. Mimo to tylko 2,5 procent Polaków aktywnie, a 8 procent biernie (głównie poprzez filary emerytalne) inwestuje w papiery wartościowe, zaś około 10 procent lokuje pieniądze w ziemię, nieruchomości, prywatne pożyczki, hazard, spekulacje i inne przedsięwzięcia przynoszące dochód pasywny[4]. Pozostałe 3/4 narodu od inwestycji stroni. Część przedstawicieli tej grupy (około 25 procent) unika inwestycji ze strachu i ogranicza się do lokowania pieniędzy w bankach, reszta (połowa populacji) wierzy w dobrodziejstwa inwestowania, jednakże ich na to nie stać.
Zostań aniołem biznesu
Gros polskich gospodarstw rodzinnych, i to nawet tych o stosunkowo wysokich dochodach, cierpi na chroniczny brak gotówki, czyli kapitału, bez którego uruchomieniu własnej działalności gospodarczej z prawdziwego zdarzenia jest niemożliwe. Istnieje też spora grupa, która co prawda oszczędności posiada, ale albo nie ma na biznes pomysłu, brakuje jej do biznesu talentu, biznesu nie lubią, albo brak im wiary w siebie i nie odważą się pracować na własnym. Czy ci ludzie skazani są na kierat pracy najemnej i życie od pensji do pensji? Absolutnie nie.
Dla tych, którzy sami nie potrafią albo nie chcą prowadzić działalności gospodarczej pozostaje cała armia przedsiębiorców, którzy potrafią i chcą. Miejscem, w którym tacy ludzie się spotykają jest giełda. Na giełdzie można kupić cały biznes, można kupić także jego niewielką część. Ponieważ, wbrew mitom propagowanym przez ignorantów ekonomicznych, polityków i media, rynek papierów wartościowych nie jest wcale grą o sumie zero, gdzie zarobek jednego jest stratą drugiego, można na nim zarobić więcej niż inni stracili, można też i stracić więcej niż inni zarobili[5].
Jedną z podstawowych funkcji giełdy jest finansowanie biznesów, które zdecydowały się poprzez nią sprzedać część swoich zasobów i zdobyć kapitał potrzebny do rozwoju. Za pośrednictwem giełdy, ludzie mający odpowiedni pomysł na sukces, zdobywają pieniądze na realizację swoich marzeń i planów. Polega to m.in. na odsprzedawaniu części spółki, zwanej akcjami, za pieniądze, które jej posłużą na zwiększanie produkcji, tworzenie nowych linii produkcyjnych, na walkę z konkurencją, na działania, które zwiększają jej konkurencyjność i udział w rynku. Z jednej strony mamy więc ludzi z pomysłem i pasją, z drugiej takich, którzy co prawda żadnego konkretnego pomysłu nie mają, ale dysponują gotówką, za którą mogą stać się wspólnikami tych pierwszych. Jeśli dobrze wybrali i żadne niesprzyjające okoliczności nie zachodzą, mogą mieć dużą nadzieję na wzrost wartości kupionych akcji, a więc i zyski. Zarówno im, jak i spółce, której są wspólnikami zależy na osiągnięciu sukcesu, czyli uznania ze strony konsumentów, co owocuje w postaci zysków, czyli wzrostu wartości (ceny) akcji.
Przykład
Dzięki wejściu na giełdę, a konkretnie dzięki temu, że inwestorzy uwierzyli w projekt Tada Witkowicza i jego spółkę Artel Inc., kupili od niego jej akcje, czyli część firmy, przekazując w zamian kapitał pieniężny, za który Tad rozbudował firmę i osiągnął sukces. Każda z osób, które w początkowym etapie istnienia Artel Inc. zainwestowały w akcje firmy kilka tysięcy dolarów, z chwilą, gdy firma rozrosła się do wielomilionowej wartości, zarobiła od kilkuset tysięcy do kilku milionów dolarów. Niewielkie pieniądze uczyniły z nich milionerów.
Ludzie inwestujący w początkujące spółki[6], zanim jeszcze weszły one na giełdę nazywani są aniołami biznesu, a branża inwestowania w start-upy z zamiarem osiągnięcia zysku to Venture Capital[7]. W Polsce istnieją firmy zajmujące się finansowaniem biznesów, ale ponieważ my ich nie znamy, nie możemy polecać. Jesteśmy jednak w trakcie stworzenia społeczności start-upowej, która może stać się dla potencjalnych inwestorów platformą wymiany rekomendacji odnośnie projektów nadających się do wsparcia inwestycyjnego. Wiadomości na temat postępów tej inicjatywy znaleźć będzie można na witrynie Fijorr Publishing www.fijor.com.
Jeśli ktoś nie ma czasu na biznes, brak mu umiejętności, albo odwagi decydować o wyborze własnego portfela akcji czy obligacji, może lokować swoje pieniądze w profesjonalne fundusze inwestycyjne o profilu Venture Capital. Ponieważ biznesu bez pieniędzy rozpocząć nie można, funduszy takich nie brakuje. Jest to dobra wiadomość zarówno dla początkujących biznesmenów, co i dla posiadaczy pieniędzy, chcących je korzystnie i pożytecznie ulokować. Nie jest to proces łatwy, bo każdy swoje szanuje; przedsiębiorca chce sprzedać swój biznes jak najlepiej, inwestor/anioł/kapitalista inwestycyjny chcą nie tylko tanio kupić, ale na dodatek wymagają gwarancji odnośnie bezpieczeństwa swoich pieniędzy.
Przykład
Tad Witkowicz, który wprowadził na giełdę NASDAQ dwie swoje spółki rozpoczął działalność z 5 tysiącami dolarów własnego kapitału początkowego. Była to połowa tego, co rodzina Witkowicza posiadała. Jego firmy w swoich szczytowych momentach rozrosły się do wartości ponad 300 milionów dolarów. Ten wzrost, jak już wspominałem, zawdzięcza T. Witkowicz swojej pracy i umiejętnościom, a także pieniądzom od aniołów biznesu. Podobnie skromnie rozpoczynali twórcy Microsoftu, Bill Gates i Paul Allen, dysponujący w chwili zakładania przyszłego giganta software’owego, 4 tysiącami dolarów; 17-letni Michael Dell, który pożyczył na start swej firmy Dell Computers od rodziców 3 tysiące dolarów, z porównywalnymi kwotami zaczynali założyciele Google’a i Facebook’a. Pomogli im aniołowie biznesu.
Konieczność zdobycia kapitału początkowego ma swoje złe i dobre strony. Dobre, ponieważ pieniądze, bez których nie wystartujemy, można jakoś zdobyć; złe, bo jednak świadomość straty własnego wkładu motywuje do większego wysiłku. Z relacji przedsiębiorców wiem, że tym, czego się najbardziej obawiają, zwłaszcza w początkowym okresie istnienia biznesu jest strata własnych pieniędzy! O cudze dbają jedna mniej. Dlatego tym, którzy inwestują w obce firmy, doradzam inwestowanie na etapie, gdy spółka, którą wybraliśmy osiągnęła już wielkość umożliwiającą produkcję i sprzedaż. Wtedy już widać, że z produktu/biznesu, a tym samym, z naszych pieniędzy, coś konkretnego będzie.
(JMF)
[1] Podatek od dochodów kapitałowych potocznie został nazwany „podatkiem Belki” od nazwiska pomysłodawcy, byłego ministra finansów Marka Belki.
[2] Wrzesień 2013 rok.
[3] Chociażby dlatego, że pieniądze zarobione pasywnie (np. dochód kapitałowy) nie są opodatkowane podatkiem ZUS, a praca ludzka takim podatkiem jest obłożona.
[4] Przez dochód pasywny rozumieć będziemy dochód pochodzący ze źródeł spoza pracy zawodowej.
[5] Tak zresztą, jak i na każdej innej inwestycji. Ryzyko straty maleje z chwilą dokonania dobrego wyboru firmy, w którą się inwestuje. Pisze o tym obszernie prof. Mark Skousen, w Inwestowanie w jednej lekcji. Czynnikiem wpływającym na ryzyko straty na giełdzie jest czas. Im mamy go więcej, tym ryzyko fiaska niższe.
[6] Potocznie i takich firmach mówi się, że są na etapie start-upu.
[7] Termin ten można luźno przełożyć na kapitał ryzyka, albo ryzykowny kapitał.