Uwaga: Wydawnictwo Fijorr funkcjonuje obecnie jako imprint wydawnictwa Feedom Publishing. Przeczytaj komunikat

Oni wiedzą lepiej

chat-dymki
0
  • Autor:Thomas Sowell
  • Kategoria:Socjologia
  • Oryginalny tytuł:The Vision of the Anointed: Self-Congratulation as a Basis for Social Policy
  • Tłumaczenie:Szymon Czarnik
  • ISBN:83-89812-44-4
  • Strony:355
  • Ebook:Niedostępny
Zamów w naszym sklepie

Od dawna oczekiwana bomba jednego z najulubieńszych autorów Fijorr Publishing, Thomasa Sowella. Prof. Sowell pastwi się w niej nad poprawnością polityczną, ale nie robi tego w sposób emocjonalny, jak to nasi pisarze czynią, lecz argumentując logicznie i ekonomicznie. Majstersztyk, miód na serce i umysł ludzi miłujących wolność i rozsądek. Gorąco polecam, jak wszystko co u nas wychodzi.  Trzymamy linię, fason i jesteśmy wierni ludziom. Miłej lektury Jan M Fijor

Oto próbka:

TEFLONOWI PROROCY

Wyznawcy wizji oświeconych mają wybitną zdolność utrzymywania nieskazitelnej reputacji mimo ciągłego formułowania prognoz, które następnie okazują się totalnie chybione. Żadna krytyka się ich nie ima – jakby byli z teflonu. Przykładów jest tu mnóstwo. Grono ewidentnie rozmijających się z prawdą teflonowych proroków obejmuje takie postaci, jak John Kenneth Galbraith i Paul Ehrlich, czy takich instytucjonalnych proroków jak Klub Rzymski i Worldwatch Institute. W każdym przypadku absolutnej pewności, z jaką wygłaszali swe prognozy, odpowiadało absolutne rozminięcie się tych prognoz z rozwojem sytuacji w realnym świecie – i absolutna trwałość ich dobrej reputacji.

John Kenneth Galbraith

Najbardziej znaną z wielu książek prof. Galbraitha jest Dostatnie społeczeństwo [The Affluent Society], dzięki której ten dość niecodzienny w angielszczyźnie przymiotnik wszedł do powszechnego użytku. Jednym z lejtmotywów tej pracy było stwierdzenie, że coraz lepsza koniunktura ostatnich czasów doprowadziła do zaniku zainteresowania publicznego kwestią dystrybucji dochodu oraz wykluczenia tej kwestii z dyskursu politycznego. Zdaniem prof. Galbraitha „mało co tak rzuca się w oczy we współczesnej historii społecznej, jak zanik zainteresowania nierównością jako zagadnieniem ekonomicznym” . Ów „zanik zainteresowania nierównością” bynajmniej nie wynikał, zdaniem prof. Galbraitha, ze skutecznego zastosowania jakichś egalitarnych środków redystrybucyjnych, ale przeciwnie – był czynnikiem blokującym podjęcie takich środków . Nierówność po prostu „przestała być przedmiotem dyskusji” . Galbraithowi nie podobał się ten trend i w rzeczy samej przytoczył kilka zwyczajowych mylących statystyk dotyczących dochodu rodzinnego , aby uzmysłowić czytelnikowi problem społeczny. Jak alarmował, „ubóstwo u podstaw piramidy dochodowej” po prostu „uchodzi przeważnie nie zauważone”, podczas gdy „wzrost zagregowanej produkcji” staje się „alternatywą dla redystrybucji”, a „nierówność przestaje ponaglać do działania”.
Od roku 1958, kiedy napisano te słowa, nastały dekady bodaj najsilniejszego zaabsorbowania nierównością i dystrybucją dochodu w całej historii republiki. Od trybun po ambony, od mass mediów po czasopisma naukowe, od sal Kongresu po izby Sądu Najwyższego, „równość” stała się hasłem dnia.
Innym tematem Dostatniego społeczeństwa, rozwiniętym w późniejszej książce Galbraitha Nowe państwo przemysłowe [The New Industrial State], była teza o uodpornieniu się wielkich korporacji na kaprysy rynku. „Ryzykowność współczesnego życia korporacyjnego jest w gruncie rzeczy niegroźnym kłamstewkiem zarządców współczesnych korporacji”, jako że wedle Galbraitha „od wielu lat żadna wielka korporacja w Stanach Zjednoczonych, mająca też wielki udział w swojej branży, nie zbankrutowała ani nie była poważnie zagrożona utratą płynności” . Jego zdaniem General Motors jest „dostatecznie wielki, by kontrolować swe rynki” – ale już nie zdaniem Toyoty, Hondy czy innych japońskich producentów samochodów, którzy wkrótce po tym oświadczeniu zaczęli w kolejnych latach przejmować znaczne części tego rynku. Do początku lat 1990-tych Honda produkowała najlepiej sprzedający się samochód w Stanach Zjednoczonych, a Toyota produkowała w Japonii więcej aut niż General Motors w Stanach.
Od czasu radykalnych deklaracji Galbraitha na temat niezniszczalności korporacji czołowy ogólnokrajowy magazyn Life przestał się ukazywać, by później wrócić do życia jako cień samego siebie. Sieć sklepów detalicznych W.T. Grant, niegdyś pionier w tej branży, przestała istnieć – podobnie jak Graflex Corporation, która przez dziesięciolecia dominowała na rynku dziennikarskich aparatów fotograficznych. Pan American była przypuszczalnie najbardziej znaną spośród wielu linii lotniczych, które musiały zwinąć interes. W miastach całego kraju w zapomnienie poszły szacowne gazety. Korporację Chryslera od zguby uratowało jedynie wsparcie finansowe rządu. Mimo późniejszych, opublikowanych w Nowym państwie przemysłowym, zapewnień Galbraitha o „nienaruszalnej pozycji odnoszącego sukcesy zarządu korporacji” , przez całą amerykańską gospodarkę przetaczały się przejęcia jednych korporacji przez drugie oraz radykalne przebudowy struktur organizacyjnych, a po korytarzach korporacji toczyły się głowy menedżerów. I na odwrót, mimo kpin Galbraitha z idei samotnego przedsiębiorcy, zakładającego nową pionierską firmę , Steve Jobs stworzył komputery Apple, a Bill Gates powołał do życia korporację Microsoft – obie te firmy trafiły w ciągu dekady na listę 500 najbardziej dochodowych firm magazynu Forbes, czyniąc ze swych właścicieli multimiliarderów. I nie były to bynajmniej odosobnione fuksy. Blisko połowa firm uwzględnionych na liście 500 Forbesa w roku 1980 nie znajdowała się już na niej 10 lat później.
Żadna z tych okoliczności ani trochę nie zaszkodziła reputacji Galbraitha, nie zmniejszyła jego pewności siebie czy też sprzedaży jego książek. Nikt bowiem nie pasował lepiej do wizji oświeconych i nikt nie wypowiadał się z większym lekceważeniem o „wiedzy konwencjonalnej” (jeszcze jeden spopularyzowany przezeń termin, określający tradycyjne przekonania i wartości). Jeśli z historii Galbraitha wywieść można jakikolwiek morał, to chyba tylko taki, że jeśli jesteś „politycznie poprawny”, to poprawność faktyczna nie ma większego znaczenia. A Galbraith to tylko jeden z wielu przykładów na działanie tej zasady.

Paul Ehrlich

Podczas gdy John Kenneth Galbraith jest bodaj najbardziej znaną spośród postaci, które często się mylą, choć nigdy nie mają wątpliwości, Paul Ehrlich należy do absolutnej czołówki, jeśli idzie o różnorodność i margines popełnionych błędów – które zresztą w niczym nie naruszyły jego nieskazitelnej reputacji. Oto pierwsze słowa prologu do jego największego bestsellera, Bomby demograficznej [Population Bomb], po raz pierwszy opublikowanego w 1968 roku: Walka o nakarmienie całej ludzkości dobiegła końca. W latach 1970-tych i 1980-tych setki milionów ludzi umrze z głodu pomimo jakichkolwiek rozpoczętych dotąd doraźnych programów . Teraz, gdy lata 1970-te i 1980-te mamy już za sobą, można jasno stwierdzić, że nie wydarzyło się nic, co choćby mgliście przypominało prognozę Ehrlicha. Co więcej, występujące co jakiś czas lokalne plagi głodu nie miały nic wspólnego z przeludnieniem, a spowodowane były rozpadem lokalnych systemów dystrybucji żywności, zwykle w wyniku wojny lub innych wywołanych przez człowieka kataklizmów. Podobnie jak w przypadku wielu innych katastroficznych prognoz – u prof. Ehrlicha były to akurat „głód i eko-katastrofa” – w tle krył się nieodłączny postulat wykorzystania struktur władzy do narzucenia masom wizji oświeconych. Według Ehrlicha musimy „podjąć natychmiastowe działania” na rzecz „kontroli populacji” – „najlepiej poprzez zmianę naszego systemu wartości, ale gdyby środki dobrowolne zawiodły – poprzez przymus” . Cała ta histeryczna kampania wokół przeludnienia była tym bardziej żenująca, że miała miejsce w czasie, gdy światowa stopa przyrostu naturalnego spadała , i to zarówno w świecie przemysłowym, jak i nie uprzemysłowionym ; gdy producenci zabawek, pieluch i papek dla dzieci zaczynali kierować produkcję na inne tory , a szpitale zamykały oddziały porodowe, bądź udostępniały je na potrzeby innych pacjentów, aby zapełnić puste łóżka . Bomba demograficzna jest podręcznikowym przykładem literatury grozy także pod innym względem – nieokiełznanej ekstrapolacji. Jak zapewniał Ehrlich, jeśli „wzrost ludności wcześniej czy później się nie zatrzyma” , czeka nas realizacja szeregu katastroficznych scenariuszy. Na tej samej zasadzie, jeśli temperatura od rana wzrosła dziś o 10 stopni, ekstrapolacja wykaże, że o ile trend ten się utrzyma, to przed końcem miesiąca wszyscy skończymy jako skwarki. Ekstrapolacje to ostatnia deska ratunku dla bezpodstawnych argumentów. W realnym świecie wszystko zależy od tego, gdzie się znajdujemy, z jaką prędkością się poruszamy, w jakim kierunku oraz – co najważniejsze – jaka jest szczególna natura procesu generującego dane do ekstrapolacji. Jest oczywiste, że jeśli wzrost temperatury spowodowany jest ruchem obrotowym Ziemi, który przenosi nas w pole działania promieni słonecznych, to kontynuacja obrotu przeniesie nas z powrotem poza zasięg światła słonecznego, a z nastaniem nocy temperatura zacznie spadać. Jednak teoretycy „eksplozji demograficznej” starannie unikają jakichkolwiek testów, czy to logicznych, czy empirycznych. Wbrew ich teorii pogarszania się standardu życia wraz ze wzrostem liczebnym populacji, standard życia podnosił się już w czasie, gdy Malthus po raz pierwszy pisał na ten temat 200 lat temu. Podnosił się on za jego życia i stale podnosi się od tamtej pory. Demograficzni bombardierzy nie są w stanie wymienić choćby jednego kraju, w którym standard życia był wyższy w czasie, gdy jego populacja była o połowę mniejsza niż obecnie. W tej sytuacji skazani są na posługiwanie się ekstrapolacjami i złowróżbną retoryką, opisującą świat, w którym dostępne są „tylko miejsca stojące” itp. W rzeczywistości cała populacja dzisiejszego świata mogłaby zamieszkać w stanie Teksas w jednopiętrowych domkach jednorodzinnych (cztery osoby na domek), z typowym ogródkiem wokół każdego domku . Co więcej, najrzadziej zaludniony kontynent, Afryka, jest równocześnie najbiedniejszy. Japonia ma dwa razy większą gęstość zaludnienia od wielu państw afrykańskich i ponad dziesięciokrotnie większą od Czarnej Afryki [tj. leżącej na południe od Sahary – przyp. tłum.] jako całości . Podobnie w średniowiecznej Europie najbiedniejsze części kontynentu – w szczególności Europa Wschodnia i Bałkany – były także najsłabiej zaludnione. Masowy napływ Niemców, Flamandów i innych zachodnich Europejczyków przygotował pod uprawę znaczne połacie żyznych, lecz pustych terenów wschodniej Europy, podnosząc tym samym poziom gospodarczy regionu . Kiedy patrzy się na wszystkie kraje świata, nie widać żadnej korelacji między gęstością zaludnienia a poziomem dochodu. Choć występują pewne koszty spowodowane zatłoczeniem, są też inne poważne koszty związane z zapewnieniem elektryczności, bieżącej wody, kanalizacji oraz innych usług i infrastruktury na rzadko zaludnionym obszarze, gdzie koszt na osobę jest nieporównanie większy niż w rejonach gęściej zaludnionych. Czy istnieje jakiś ostateczny limit liczby ludzi mogących przeżyć na naszej planecie? Możliwe. By jednak zrozumieć, jak bezsensowne i bałamutne jest to pytanie, wystarczy wspomnieć obawy młodego Johna Stuarta Milla, czy skończona liczba nut muzycznych nie wyznacza aby ostatecznego limitu ilości możliwej muzyki . Wbrew niepokojowi Milla, w owym czasie Czajkowski i Brahms nie przyszli jeszcze na świat, podobnie jak daleko było jeszcze do początków jazzu. Także ponad sto lat później nadal brak było oznak, aby muzyka nam się kończyła.
Śmierć głodowa „setek milionów” to nie jedyna przepowiednia Ehrlicha chybiona o całe mile. Z taką samą pewnością siebie, tak samo błędnie, i tak samo bez uszczerbku dla swej reputacji, wieszczył on wyczerpanie się zasobów naturalnych. W roku 1980 profesor ekonomii Julian Simon zaproponował wszystkim chętnym zakład o to, czy różne zasoby naturalne będą drożeć z upływem czasu – co musiałoby nastąpić, gdyby rzeczywiście stawały się one coraz rzadsze. Prof. Simon zaoferował każdemu chętnemu do przetestowania teorii, jakoby zasoby naturalne kurczyły się bądź zbliżały do całkowitego wyczerpania, możliwość wyboru na potrzeby testu dowolnych surowców i dowolnie długiego okresu. W październiku 1980 roku Ehrlich wraz z podobnymi sobie prorokami wyczerpania zasobów naturalnych postawił tysiąc dolarów na to, że ustalony koszyk surowców będzie za dziesięć lat kosztował więcej niż w chwili zawarcia zakładu. Grupa Ehrlicha wybrała miedź, cynę, nikiel, wolfram i chrom jako surowce naturalne, których łączna cena (w ujęciu realnym) wzrośnie w ciągu dekady ich ciągłego wydobycia. Jak się okazało, nie tylko łączna cena tych zasobów spadła, ale spadła także cena każdego pojedynczego surowca z listy Ehrlicha i kolegów . Jak to możliwe, że dziesięć lat wydobywania tych minerałów z ziemi nie doprowadziło do zmniejszenia ich dostępności, a w konsekwencji do podbicia cen? Otóż bierze się to stąd, że podaż i popyt odwołują się do znanej ilości zasobów, a ta równie dobrze może się zwiększać, jak i zmniejszać. Przykładowo znane rezerwy ropy w skali świata były w roku 1993 ponad dwukrotnie większe niż w roku 1969, mimo masowego zużycia ropy na całym świecie pomiędzy tymi datami . Jednym z fatalnych błędów tkwiących w wizji oświeconych jest niejawne założenie, że wiedza jest znacznie rozleglejsza i znacznie tańsza niż w rzeczywistości. Rozważając rzecz abstrakcyjnie, w ziemi rzeczywiście jest tylko pewna skończona ilość każdego z surowców naturalnych, a w miarę ich zużywania ilość ta oczywiście się zmniejsza. Nikt jednak nie wie, jaka dokładnie jest ta skończona ilość, a ponieważ odkrywanie nowych złóż jest kosztowne, nikomu nigdy nie będzie się opłacać odkrycie ich całkowitej ilości. W zależności od różnych czynników ekonomicznych, takich jak choćby wysokość odsetek od kredytów na sfinansowanie poszukiwań, istnieje zmienny limit tego, jak wiele złóż opłaca się odkryć w danym okresie – choćby w ziemi spoczywały jeszcze zapasy surowców wystarczające na całe wieki. Dzieląc wielkość znanych obecnie rezerw przez ilość surowca zużywaną rocznie, zawsze otrzymamy jakiś iloraz i będziemy mogli użyć tego ilorazu, by twierdzić, że za dziesięć, piętnaście czy ileś tam lat „skończy nam się” węgiel, ropa czy inny surowiec naturalny. Podręcznikowy przykład tego rodzaju arytmetycznej histerii dał nam Vance Packard w swym bestsellerze z 1960 roku, zatytułowanym Wytwórcy śmieci [The Waste Makers]:

Jeśli idzie o ropę, Stany Zjednoczone wyraźnie zbliżają się do wyczerpania zasobów. Przy dzisiejszym tempie zużycia – nie mówiąc o jutrzejszym – Stany mają sprawdzone rezerwy ropy wystarczające, by zaspokoić zapotrzebowanie kraju przez najbliższe trzynaście lat . Gdy słowa te ukazały się drukiem, sprawdzone rezerwy ropy w Stanach Zjednoczonych wynosiły nieco poniżej 32 miliardów baryłek. Pod koniec wyznaczonego przez Packarda trzynastoletniego okresu rezerwy te przekraczały 36 miliardów baryłek . Mimo to, prosta recepta na histerię „ilorazową” od ponad wieku pozwala wzniecać alarmy – i zarabiać na bestsellerach. W tym samym czasie znane rezerwy wielu kluczowych surowców naturalnych zwiększały się, zbijając ich ceny.

(fragment Oni wiedzą lepiej)