Spór o globalizację
Pozytywy globalizacji
Czy globalizacja w sensie wolnej wymiany handlowej bez sztucznie tworzonych barier i dobrowolnej współpracy międzynarodowej między suwerennymi państwami jest korzystna? Tak i to dla każdej ze stron, biorącej w niej udział. Aby się o tym przekonać, wystarczy sięgnąć do książki Szweda Johana Norberga pt. „Spór o globalizację”. Autor podaje przykłady ze współczesnego świata, które dowodzą, że dzięki globalizacji wszyscy zyskują: zmniejszają się na świecie obszary biedy, jest więcej miejsc pracy, ludzie stają się bogatsi, bardziej respektowane są fundamentalne prawa, jak np. prawa człowieka czy prawo własności, a ludzie w mniejszym stopniu są skłonni do popierania konfliktów międzynarodowych. Ponadto książka obala wiele ekonomicznym mitów. Cały wywód, napisany w dostępnej dla przeciętnego czytelnika formie, jest bogato ilustrowany interesującymi wykresami.
Tomasz Cukiernik
Fragment rozdz. VI
Kolektyw bez lidera
Przeciwnicy kapitalizmu twierdzą, że maszyna rynkowa może wywindować kraj na wyżyny prosperity, by w krótkim czasie obrócić wszystko w pył. Przedstawiają więc obraz pozbawionych rozsądku spekulantów, najpierw dziko inwestujących swoje pieniądze w jednym miejscu, by za chwilę stadnie umykać ze swoim kapitałem gdzie indziej. Krytycy skarżą się, że dziennie prawie półtora biliona dolarów przekracza granice państw – tak jak gdyby fakt ten stanowić miał sam w sobie jakiś problem. Jeden z nich – Björn Elmbrant opisuje wręcz rynek finansowy jako „chwiejny kolektyw pozbawiony lidera, potykający się o własne nogi”.
Łatwo jest straszyć ludzi rynkami finansowymi. Z racji tego, że tak niewielu ludzi się z nimi styka, wydają się nam one czymś wysoce abstrakcyjnym. Odczuwamy właściwie tylko efekty ich działania, stąd tak łatwo obrastają aurą tajemniczości. James Carville, szef kampanii Billa Clintona, powiedział wręcz, że „W przyszłym życiu chciałby być rynkiem obligacji. Mógłbym wtedy wszystkich straszyć”. Ludzie nie darzący wolnego rynku ciepłymi uczuciami uwielbiają przestawiać jego niezrozumiałe przez nich zachowania jako coś dziwnego. Tworzą w ten sposób wokół rynku atmosferę podejrzliwości. Na przykład, właściciele akcji danej firmy są zadowoleni, jeśli redukuje ona zatrudnienie i likwiduje miejsca pracy. Nie oznacza to jednak, że są fanami bezrobocia. To co do nich przemawia, to wynikająca z takiej redukcji, większa wydajność pracy i mniejsze wydatki.
Jednakże, wraz ze wzrostem bezrobocia zwyżkuje często cały rynek amerykański. Czy taka reakcja nie jest przypadkiem oznaką radowania się kosztem nieszczęścia innych? Otóż nie! To tylko sygnał, że inwestorzy wiedzą, iż Federalny Bank Rezerw odczyta wzrost bezrobocia jako sygnał spadku koniunktury i mniejszego ryzyka inflacyjnego, tym samym więc zdecyduje się na obniżenie stóp procentowych. A niskie stopy procentowe to coś, co giełdowi inwestorzy uwielbiają. Nie ma w tym nic dziwnego, podobnie jak w tym, że giełda szybuje, gdy wskaźniki ekonomiczne sięgają nieba. Oznacza to bowiem, że muszą nastąpić kolejne cięcia stóp procentowych. Dlatego inwestorzy się cieszą!
Jednakże fluktuacje i wahania na rynkach giełdowych nasilają się i nikt nie może temu zaprzeczyć. Czy znaczy to, że inwestorzy przestają myśleć w perspektywie długofalowej i tylko podążają za tłumem? Coś w tym może być. Rynek nie jest, rzecz jasna, w pełni racjonalny. Wykresy indeksów giełdowych wyglądające w ostatnich latach jak tory „diabelskiej kolejki”, szczególnie gdy chodzi o tzw. „dot.com”, pokazują, że choć przesadne nadzieje i przecenianie wartości rynku jest faktem, to jednak nie trwa ono w dłuższej perspektywie. Żadne przesadne nadzieje nie zastąpią zdrowych fundamentów ekonomicznych, na których przecież opiera się każde przedsięwzięcie. Paradoksalnie, częściową przyczyną fluktuacji notowań nie jest wcale krótkofalowe myślenie inwestorów, lecz przeciwnie, skupienie się ich na perspektywie wieloletniej. W przypadku tradycyjnych przedsiębiorstw przemysłowych, dzięki istnieniu danych historycznych o notowaniach akcji i wielkości sprzedaży, stosunkowo łatwo można przewidzieć przyszłe wyniki ich działalności. Ocena rynkowa takich firm była więc w miarę stabilna. Jednakże w przypadku sektorów nowoczesnych, zorientowanych na badania naukowe, gdzie wielkość sprzedaży jest trudniejsza do przewidzenia, jednoznaczne stwierdzenie, czy dana firma będzie się rozwijać, czy jest skazana na porażkę nie jest wcale łatwe. Któż bowiem jest w stanie przewidzieć, czy firmy produkujące dziś telefony komórkowe za dziesięć lat wciąż będą w czołówce. A jeśli nie jesteśmy tego pewni, każda, nawet najmniejsza wskazówka czy informacja dotycząca przyszłości takiego przedsiębiorstwa może być przyczyną gwałtownych zmian. Ta sama niepewność odnosi się do całej giełdy, zwłaszcza wtedy, gdy nie wiadomo w jakim kierunku podążać będzie cała gospodarka. Każdy najmniejszy choćby zwiastun załamania czy wzrostu będzie odczuwany ze zwielokrotnioną siłą.
Wyobraźmy więc sobie jak wyglądać będzie sytuacja firm, które niemal w całości koncentrują się na przyszłości – na przykład, firm farmaceutycznych. Za 10 lat mogą one w ogóle nie istnieć, ale równie dobrze mogą wynaleźć szczepionkę na HIV, a wtedy posiadacze ich akcji staną się milionerami. Giełdowe „bańki mydlane” (ang. bubble) mogą narastać z całkowicie realnych powodów. Jeśli nawet jest mało prawdopodobne, żeby wygrał akurat ten koń, to taka szansa jednakowoż istnieje (i może warto postawić na niego pieniądze). Jeśli więc popatrzymy na całość zachowań rynku, to okaże się, że mocne fluktuacje raczej nie dotyczą firm tradycyjnych.
Krytycy rynku twierdzą, że tak naprawdę nie mają nic przeciwko rynkom finansowym. To „hiperkapitalizm” stanowi dla nich problem; oburza ich fakt, że kapitał bez żadnych zahamowań pustoszy świat i nie musi nawet okazywać paszportu przekraczając granice państw. Wmawiają nam, że ten chciwy, niecierpliwy kapitał, dbający bardziej o bieżące zyski niż o długofalowy rozwój, jest przyczyną wszelkiego zła.
A kwestia mobilności kapitału to kwestia wolności. I nie chodzi bynajmniej o „wolność dla kapitału”, jak czasem skarżą się antyglobaliści, bo kapitał nie jest osobą, która może być wolna lub zniewolona. To kwestia wolności ludzi, rozstrzygająca o tym czy mogą korzystać z prawa do decydowania o sposobach używaniu własnych zasobów – np. do inwestowania swoich oszczędności emerytalnych tam gdzie uznają to za stosowne. A fundusze emerytalne są w rzeczywistości największymi inwestorami na międzynarodowym rynku finansowym. Więcej niż połowa amerykańskich gospodarstw domowych posiada dziś akcje, czy to w sposób bezpośredni czy też poprzez fundusze emerytalne. To oni stanowią rynek.
Powstaje również pytanie, czy biznes ma prawo szukać finansowania swoich projektów w innych krajach. Fabryki i biura nie budują się przecież same – wymagają do tego celu kapitału. Pogląd obiegowy, że spekulanci deformują długofalowy wzrost też nie jest prawdziwy, bo rozwój postępuje przecież równolegle z rosnącymi inwestycjami, badaniami naukowymi i innowacjami. Bez wzrostu wolności, co miało miejsce w ciągu ostatnich lat, nie byłoby całego tego rozwoju. Dzięki niej, kapitał mógł być inwestowany tam gdzie przynosi największe zyski, czyli tam gdzie zostanie wykorzystany w najefektywniejszy sposób. Łatwiej to zrozumieć gdy odwołamy się do granic w skali mniejszej niż państwo. Załóżmy, że mamy chęć pożyczyć komuś 5000 zł, lecz chcemy aby pieniądze te trafiły do kogoś kto mieszka w naszej okolicy. Mamy wybór między małym antykwariatem, który potrzebuje kapitału na rozwój, a właścicielką niewielkiej kawiarenki, która chce ją zmodernizować. Decydujemy się na kawiarenkę. Nasza pożyczka przeznaczona jest na zakup nowego ekspresu i wymianę stolików. W okolicy, w której mieszkamy popyt na cafe au lait czy machiatto nie jest zbyt duży, w związku z czym właścicielka kawiarni nie może nam zaoferować więcej niż 2 procent odsetek od kredytu. Ponieważ jednak antykwariusz byłby w stanie płacić tylko 1 procent, nie obawia się ona, że nasze pieniądze mogłyby trafić gdzie indziej.
Gdybyśmy jednak nie ograniczali się do naszej okolicy, krąg osób którym moglibyśmy pożyczyć pieniądze byłby zapewne dużo szerszy – większa byłaby też konkurencja między nimi. Fabryka, która za pożyczone pieniądze kupiłaby nowe maszyny znacząco podniosłaby swoje dochody i dzięki temu byłaby w stanie zapłacić duże wyższe odsetki niż właścicielka kawiarenki. My zarabiamy więcej, ale więcej zarabia też cała gospodarka, bowiem znajdujące się w jej zasięgu zasoby wykorzystane są w bardziej efektywny sposób. Taka prawidłowość potwierdza się w przypadku zainwestowania pieniędzy zarówno w skali kraju, jak i w skali międzynarodowej – porównuje się wtedy między sobą wszystkie potencjalne inwestycje i przedsięwzięcia, które potrafią najlepiej wykorzystać kapitał i najwięcej zań zapłacić. W ten sposób, kapitał inwestowany jest tam, gdzie przewiduje się uzyskać z niego największy zysk. Używany najbardziej efektywnie, nie tylko przynosi zysk inwestorowi, ale ponadto zwiększa wydajność produkcji i rozwija gospodarkę.
Ponieważ przedsiębiorcy rywalizują między sobą, panuje przekonanie, że tylko najbogatsze firmy będą w stanie przyciągnąć kapitał. Ponieważ jednak może on być dostępny także ze źródeł zagranicznych, jego podaż jest większa niż zasoby lokalne. I to wcale nie najbogatsze firmy będą przedstawiać najkorzystniejsze oferty dla pozyskania kapitału, lecz te które potrafią uczynić z niego najlepszy użytek. Zresztą, dlaczego doskonale radząca sobie firma miałaby płacić wysoki procent za kredyt, którego nie potrzebuje? Największych zysków nie należy się spodziewać w branżach dobrze funkcjonujących i chętnie finansowanym, lecz raczej tam, gdzie powstają ekscytujące pomysły i innowacje, a równocześnie brak jest pieniędzy na ich realizację. Istnienie rynków finansowych jest więc szczególnie istotne dla tych, którzy mają świetne pomysły lecz nie mają kapitału. Jak dowiedliśmy wcześniej, wolne rynki finansowe poprawiają jakość gospodarki. Pomagają także małym firmom z potencjałem i pomysłami konkurować z już istniejącymi i działającymi. A im bardziej rynek kapitałowy jest elastyczny, im mniej jest przeszkód, tym łatwiej kapitał dociera do tych, którzy go naprawdę potrzebują. Kraje bogate dysponują olbrzymią ilością kapitału, podczas gdy biedne Południe jest go pozbawione. Dlatego wolny obieg kapitału oznacza możliwość przemieszczania się inwestycji do krajów spragnionych kapitału, z atrakcyjniejszymi możliwościami inwestowania. Kraje rozwijające się otrzymują nieco ponad jedną czwartą światowych inwestycji w ziemię, biznes czy inne przedsięwzięcia. Możliwe jest to dzięki olbrzymiemu transferowi prywatnego kapitału z krajów uprzemysłowionych do rozwijających się. Strumień inwestycji bezpośrednich do krajów rozwijających się wynosi obecnie około 200 miliardów dolarów rocznie. To cztery razy więcej niż 10 lat temu i piętnaście razy więcej niż przed dwudziestu laty. Wzrost ten zawdzięczamy rozwojowi sektora informacyjnego, a także dzięki liberalizacji wymiany handlowej. Dla krajów, które z powodu braku kapitału były dotąd „uziemione” taki transfer daje fantastyczne możliwości. Jak wspomniano wcześniej, w ciągu ostatniej dekady biedne kraje przejęły łącznie ponad bilion dolarów w postaci inwestycji zagranicznych, tj. nieco więcej od tego co w ciągu pół wieku otrzymały w postaci pomocy rozwojowej. Tak więc ten „kolektyw bez lidera” rzekomo chwiejący się i potykający o własne stopy był ponad pięciokrotnie mądrzejszy od instytucji kierujących pomocą rządową i rozwojową kierowaną do krajów rozwijających się.