Ekonomia dla normalnych ludzi. Wprowadzenie do ASE
Zamiast recenzji:
Omawiając „wpływ korzyści skali na doskonałość konkurencji” – autor książki zatytułowanej Organizacja rynku i konkurencja, Wojciech Łyszkiewicz pisze we wstępie: „Zajmiemy się teraz analizą technologii kompatybilnej ze strukturą rynkową doskonałej konkurencji.” Czekamy więc w napięciu, co też tam autor zaproponuje dalej, wszak konkurencja to zagadnienie w gospodarce wolnorynkowej naczelne. I oto mamy: „Wykażemy, że założenie o doskonałej konkurencyjności rynku ogranicza zbiór możliwych rynków bardziej, niż by się mogło wydawać, zwłaszcza w długim okresie.” Wprawdzie nic z tego nie rozumiemy, ale autor zaraz przychodzi nam w sukurs, podając serię wzorów na funkcję produkcji, krótkookresowej równowagi konkurencyjnej i równowagi długookresowej. Nie będę ich tu przytaczać, ponieważ mój edytor tekstu nie dysponuje oznaczeniami całek, różniczek, sum i kwantyfikatorów teorii zbiorów, a poza tym, uważam te wzory za…aberrację.
Niestety, współczesna literatura ekonomiczna, zwłaszcza w wydaniu postmarksistowskim i postkeynesistowskim roi się od podobnych wzorów, równań i wykresów. Mają one wykazać jak wielka jest mądrość autora i waga podejmowanych przezeń wysiłków. Wyrafinowane równania zdominowały naukę ekonomii nawet w odniesieniu do tak podstawowych zjawisk, jak konkurencja, ceny, popyt i podaż. Z tej praktycznej, elementarnej wiedzy o ludzkim działaniu uczyniono zbyteczną abstrakcję, która rzadko kiedy ma coś wspólnego z rzeczywistością. Konia z rzędem temu, kto w oparciu o te formuły matematyczne jest w stanie prowadzić działalność gospodarczą czy przewidzieć swoje przyszłe decyzje. A przecież o to w ekonomii chodzi!
Matematyzacja i formalizacja stały się niezawodną receptą na ekonomiczny Olimp. Ba, od nich zależy sukces i uznanie w naukowym świecie. Im bardziej jakaś teoria mija się z praktyką, tym ma ona większe szanse na zdobycie najbardziej wymarzonego trofeum, jakim jest Nagroda Nobla w ekonomii. Można nawet pokusić się o stworzenie portretu potencjalnego noblisty – ekonomisty. Idealny kandydat do tej nagrody to człowiek zajmujący się wysoce abstrakcyjną teorią, której żaden przedsiębiorca, biznesmen czy inwestor nie tylko nie rozumieją, a wręcz zrozumieć nie powinni.
Na ostatnie 10 „Nobli” z ekonomii, pod powyższą charakterystykę podpada co najmniej siedem. Szczytowym osiągnięciem tak rozumianej „ekonomii” jest ubiegłoroczna (2003) nagroda przyznana dwóm uczonym – Amerykaninowi, Robertowi F. Engle’owi za – uwaga! – „stworzenie metod analizy szeregów chronologicznych charakteryzujących się zmiennością w czasie”, i Brytyjczykowi: Clive W.J. Grangerowi za „stworzenie metod analizy szeregów chronologicznych zmiennych o wspólnym trendzie”.
Czy ktoś wie o co w nich chodzi? Czy to ma być ekonomia? Nauka o ludzkich zachowaniach zmierzających do poprawy naszego bytu na Ziemi? O tym, jak gospodarować zasobami, których mamy ciągły niedobór, a w związku z tym, że można je używać alternatywnie, potrzebny jest mechanizm który nam wskaże właściwą drogę? Czy to jest właśnie wiedza, która uczy nas co zrobić, żeby z tego „co jest” uczynić „to, co być powinno”? Uczynić to, co chcielibyśmy, żeby nastąpiło? Bardzo wątpię, a przecież właśnie działalnością taką zajmują się od wieków – i to z powodzenie – zwykli, często niewykształceni ludzie.
Rynek, który jest przedmiotem zainteresowania ekonomistów nie jest bytem stałym, czy nawet stabilnym. Bytem, który można by precyzyjnie opisać przy pomocy równań i całek. Rynek jest procesem dynamicznym, bowiem ludzie, którzy go tworzą zmieniają się w czasie i przestrzeni. Statystycznie nasz biznes może prowadzić działalność modelową, w praktyce jednak może upaść z powodu, którego najbardziej skomplikowany model matematyczny nie jest w stanie przewidzieć. Kiedy w czerwcu 1986 roku, Rada Nadzorcza koncernu Coca Cola oznajmiła, że jej prezes, Robert C. Goizueta cierpi na chorobę nowotworową, cena akcji tej spółki spadła w ciągu kilku godzin o 20 proc. i spadała dalej przez kilka miesięcy, do czasu, aż p. Goizueta ogłosił, że o chorobie wiedział wcześniej i dlatego przygotował swojego następcę. I wtedy notowania akcji o symbolu KO poszybowały w górę o blisko 150 proc. Takich wahań cenowych żadna, nawet najbardziej fundamentalna analiza czy wymyślna teoria statystyczna nie jest w stanie przewidzieć, a tym bardziej zmierzyć. Uczeni, którzy się za coś takiego biorą przypominają średniowiecznych szarlatanów, którzy określali natężenie uczuć miłosnych kochanka przy pomocy ilości zjedzonych przezeń dań.
Ludzie zajmujący się działalnością gospodarczą potrzebują wiedzy, która byłaby praktyczna. Jak zwiększyć wysokość emerytur nie zwiększając obciążeń pracowniczych, jak zatrudnić bezproduktywny kapitał czy jak ruszyć gospodarkę dławioną wysokimi podatkami – to są problemy, przed jakimi staje dziś homo oeconomicus. Ekonomistów zajmujących się tymi zagadnieniami nie brakuje. Chilijczyk, Jose Pińera dokonał światowej rewolucji w dziedzinie prywatyzacji programów emerytalnych, Peruwiańczyk, Hernando de Soto, pokazał jak wyrwać ludzi z katastrofalnej nędzy, a Amerykanin, William A. Niskanen przekonał prezydenta najpotężniejszego kraju świata, że panaceum na deficyt budżetowy i recesję są niskie podatki. Problem w tym, że mało kto tych uczonych lubi i docenia. Dominująca naukę ekonomii od niemal wieku, arogancja i ignorancja, uczyniły z wolności gospodarczej, wolnego wyboru, z wiedzy praktycznej i użytecznej, swoiste profanum, od którego pseudouczeni się odżegnują. Człowiek, ze swoimi przyziemnymi problemami, stał się dla nich, co najwyżej, przeszkodą utrudniającą rozwiązywanie równań w poszukiwaniu „punktów równowagowych”. Jego miejsce zajęły indeksy, koszyki dóbr i modele. Konsekwencją takiego traktowania jest systematyczne oddawanie władzy nad ludzkim działaniem w ręce państwa, które w mniemaniu kapłanów tej wiedzy tajemnej jest bytem wszechmocnym, bytem który ich darzy uznaniem.
Niniejszym oddajemy w ręce P.T. Czytelników Ekonomię dla normalnych ludzi, książkę będącą przystępnym kompendium wiedzy o szkole, która nigdy nie zapomniała jakie są prawdziwe funkcje ekonomii. Szkoła austriacka, bo o niej mowa, traktowała i traktuje człowieka jak podmiot działania, jego cel i sens.
Praca Gene’a Callahana, współpracownika Instytutu Misesa z Alabamy, jest pierwszą w języku polskim, i jak dotąd jedyną, tak obszerną pozycją omawiającą podstawowe założenia szkoły austriackiej. I choć osiągnięcia Carla Mengera, Ludwiga von Misesa czy Murraya Rothbarda (n.b. cała „trójka” powinna nam być szczególnie bliska – Menger urodził się w Nowym Sączu, Mises we Lwowie, a rodzice Rothbarda wyemigrowali do USA z okolic Stanisławowa) są wciąż w świecie stosunkowo mało znane, wierzymy że ich popularyzacja pomoże wreszcie zrozumieć podstawowe założenie „Austriaków”: że ekonomia służy zwykłym ludziom, a nie karkołomnym konstrukcjom formalnym, choćby nawet wyglądały one szalenie niezwykle i mądrze. Szacunek dla wolności wyboru, poszanowanie dla własności prywatnej, dla pracy i przedsiębiorczości to już tylko konsekwencje tego założenia, z których Fijorr Publishing uczyniło swój manifest programowy. Kolejne prace autorów „austriackich” już wkrótce!